Ostatni dzień w stolicy Dolnego Śląska. Ostatnie zakupy, wymiana waluty, filmy fotograficzne, leki, mapa Szkocji. Wszystko co najważniejsze lepiej kupić tutaj, po niższych cenach.
14:53 już przed bramką nr 7. Jeszcze godzina do otwarcia. Fiat Linea dawał się prowadzić gładko. Otwarte oczy, drżące dłonie i skupienie. W prawdzie rok temu leciałem już do Londynu, ale wówczas przez całą procedurę przeprowadzono mnie niby za rączkę. To jak jazda autem po nowym miejscu, ale przy pilotażu osoby trzeciej. Nic nie zapamiętujesz.
Na lotnisku, tuż za mną usiedli Niemcy. Ich język brzmiał jak cięty styropian. Jak paznokcie na tablicy. Przeszkadzali mi w pisaniu i w ciszy. Czy nie mógł poprzeszkadzać ktoś z Estonii? Swoim melodyjnie śpiewnym językiem mógłby mówić o byleczym. Pogodzie, dzieciach, celu podróży, sraczce. I tak brzmiałoby to jak życzenia urodzinowe elfów. A zachodni sąsiedzi pletli pewnie o składkach emeryturalnych, pracownikach z Polski czy ulubionych hotelach w Szwajcarii. Nie było słychać ich styropianowego paplania pod białym pofalowanym sufitem Portu Lotniczego Wrocław. Ani na wielohektarowym sucho-zielonym trawniku lotniska. Tylko tutaj, za moimi plecami. I to ziewanie z podśpiewywaniem. Melodyjne niemieckie podziewywanie.
13.09.2016, Wrocław/Edynburg
Wciąż budziły mnie przechodzące osoby. Mam zbyt długie nogi na standardowe przestrzenie we wszystkich środkach komunikacji. Miejsce przy korytarzu, gdzieś nad Morzem Północnym. “Ralph, are you ready? Are you ready to die?” - w słuchawkach. Słoneczne powietrze szlifuje kadłub boeinga 737-800, a moje nogi są wbite w siedzenie pasażera z przodu. Prawa zgięta, by nie naruszać przestrzeni pasażerki na środkowym siedzeniu, lewa lekko opada na korytarz, gdy odpływam z głową na dmuchanej poduszce. Muzyka w słuchawkach miesza się z kołysanką silników odrzutowych, które wyją tuż za oknem. Lądowanie w Edynburgu - 17:05. O wiele chłodniej. Upały zostały.