06.11.2016, Gdańsk
Post zamykający. Słowo o słowie. Na lotnisku w Mediolanie wpadam w chmurę polskich rozmów. Mózg dostaje dodatkowe znaczenia do rozwikłania, których był pozbawiony 2 miesiące. “Halo? Cześć Ziuteczku!”, “Ela, Ty masz maleńką butelkę przecież. Eluś!”, “Daj mi mój dokument Magda”, “Sprzątasz? Po kim? Miałeś kogoś? Haha. Tylko odkurz. Jak to? Nie umiesz? Umiesz. To tylko trzeba włączyć do kontaktu. Boże… dobra weź miotłę.” Znając język danego kraju odbiera się słowa automatycznie, zaś one w stopniu mniejszym lub większym obciążają umysł i nadwyrężają uwagę czasem wychodząc bokiem. Tak samo działają agresywne reklamy i media. Należy lawirować, by unikać tubalnego krzyku billboardów, cyklicznego popiskiwania radiowych reklam, wyskakujących okienek czy rozmów, które nas nie dotyczą, a trafiają do naszych uszu. Ale pośród tego pojawiają się długie chwile zacnego obcowania z językiem polskim i krajem swojskim. Na przykład odsłuch “Marmuru” podczas spaceru po Gdańsku. Po długiej nieobecności cieszą znajome znaki i symbole. Orzeł na monetach, “Dzień dobry” w sklepie czy pierwsze bluzgi. Pierwsze rześkie “kurwa” wypada z ust jednego z dwóch młodzieńców wychodzących z “Żabki”. I wzdycham z radosnem rozrzewnieniem: Polska. Naprawdę mnie to “kurwa” ucieszyło. Ale do brzegu, bo oto pora na ostateczne podsumowanie: 2 miesiące podróży 6.400km samolotem 818km autostopem - 12 kierowców 535km autobusami 405km blablacar 200km samochodami znajomych 4km promem i dużo dużo naprawdę dużo łażenia 4 szczyty w 4 różnych krajach 5120m suma podejść (biorąc pod uwagę ich wybitność) 60 bardziej lub słabiej poznanych "paputczików" (#hugobader) z 16 krajów z 3 kontynentów "To By Było Na Tyle" Gdybyście mnie spotkali nie pytajcie “Jak było?”. To długa historia. Zacznijcie małymi krokami. Do zobaczenia. Bez odbioru. Król. 28.10.16, Veliko Tarnovo/Bukareszt
Jadę busem. Internet powiedział mi, że start jest z dworca głównego, co się okazało bzdurą. Więc taksówka na zachodni, bilet, wifi, szybki przelew środków na rachunek własny, Billa, prowiant i w drogę. Kierowca dzwoni na przemian z dwóch telefonów. Widać, że sprawia mu to frajdę, bo przy każdym połączeniu uśmiecha się nonszalancko jak amant senior. Czy to hotline, że mu tak wesoło? Czy żona wniosła pozew o rozwód? Bus zajeżdża w wiele miejsc. Z jednego z miasteczek wyjeżdżamy drogą szutrową. Wcześniej, na postoju 20letnia dziewucha wyszła na papierosa. Spaliwszy żylaka rzuciła na ziemię kipa i wyrzutą gumę. Ot tak, po prostu. Kosz był 15m dalej. Wiele takich szczegółów szwankuje tu i w Grecji. Jakby się ludziom nie chciało posprzątać po psie, poselekcjonować śmieci czy nawet wrzucić ich do kosza. Te małe rzeczy w dużej skali tworzą dla obu tych krajów lekko syfiastą wizytówkę. W Ruse atakuję kebabownię, gdzie starsza kobieta po posiłku w lekkim pośpiechu, ale uważnie, rozkłada przed sobą sztuczną szczękę. Z mocno dojrzałym ekspedientem dogaduję się na migi. Ja pokazuję na obrazek co chcę, on pokazuje kciuk w górę i siada w powietrzu wskazując na krzesła w geście “Siadaj pan. Będzie za chwile.” Gdy wychodzę pyta: “Kebab ok? Mówię “Dobry dobry” On na to: “Ty Polak?” “Polak” “Otkude? Katowice?” * Czemu kojarzył akurat Katowice…? * Po godzinie jadę z Sefą i dwoma innymi Turkami do Bukaresztu. Na autostradzie ogromny korek spowodowany poważnym wypadkiem. Sefa przeciska się, kombinuje i w efekcie lądujemy tuż przy wrakach. 2 auta osobowe spalone doszczętnie oraz bus leżący w rowie ze stopionymi zderzakami. W osobówkach ogień nie oszczędził nawet opon. Całe wnętrze, siedzenia i deska rozdzielcza spłonęły. Pobojowisko, pośrodku, którego leżała jedna, malutka, czerwona gaśnica. To jak nakaz zapinania pasów w samolocie. Ani jedno ani drugie nie pomoże w poważnych tarapatach. Wraki przestrzegały gapiów przed nieprzemyślanymi manewrami. By ominąć korek cofamy się trochę, tak do tyłu, i jedziemy alternatywną trasą zaproponowaną przez GoogleMaps. Jak w wielu sytuacjach mi pomogło, tak tym razem zrobiło na nas wielką, gorącą, satelitarną co? Kupę - dobrze! Lądujemy na polnej drodze między wioskami, na której kałuże mają po 4 metry długości, a na koleinach szorujemy podwoziem. Droga wygląda jak wiosenne rozlewiska Biebrzy, ale zasiadamy tylko raz. Sefa kombinuje, męczy silnik. Nic. Wysiadam. On też. Bez mrugnięcia okiem wpakowuje się w błoto po kostki. Trzeci Turek nie chce pobrudzić butów, więc z auta wychodzi nal królewna. Rytmicznie wypychamy starą Lancię, podczas, gdy czwarty z nas majstruje silnikiem. Udaje się, ale moje Vansy płaczą. Mokasyny Sefy również. Królewna weszła w błoto tylko deczko bidula. Ja i kierowca wciąż drwiliśmy z tej uroczo patowej sytuacji, ale wszyscy wybuchamy śmiechem dopiero na autostradzie do Bukaresztu. Sefa prosi ziomka, by opuścił i podniósł szybę, gdyż błoto zasłania mu boczne lusterko. Szyba chowa się w drzwiach i wysuwa z nich ubłocona w stanie nietkniętym. * Porządne rumuńskie błoto. 25.10.16, Sofia
Couchsurfer u którego bumeluję jest kosmitą. Miałem się powstrzymać od wydawania osądów, a poległem w pierwszym zdaniu. W takim razie suche fakty na temat gospodarza oraz historie jakie mi opowiedział:
Mimo wszystko, dzięki niemu zaoszczędziłem kilka groszy i miałem dobrą bazę wypadową na masyw Witosza i jego najwyższy szczyt Czarny Wierch 2290mnpm. Idąc z mieszkania na szczyt i z powrotem zrobiłem jakieś 40km. To pestka przy dobrej pogodzie i odpowiedniej ilości prowiantu. A widok? Dla odmiany znów znad chmur. 26.10.2016 Za 18,00 Lewów jadę do Veliko Tarnovo. Kierowca pali papierosy, trąbi na kurwy i wyprzedza jak szatan - hartowanie przed powrotem do białoczerwonej jazdy. A podobno Rosjanie są jeszcze ciekawsi. I Hindusi arcypiraci, którzy mogą wszystko. Im dalej w las tym więcej drzew. O Veliko usłyszałem od Camili jeszcze w Thessalonikach. Podobno znacznie przyjemniejsze niż Sofia. Gdy w drodze na dworzec przeszedłem przez stolicę Bułgarii ucieszyłem się, że nie poświęciłem jej więcej czasu. W Veliko gości mnie Lema. Młoda tatuatorka mieszkająca w studiu malarskim z kolesiem imieniem Svetlo. Takie imię to ja mógłbym mieć przyznam. Światło Gudel. Pasowałoby do rodzinnej profesji. Światło - absolwent Technikum Elektrycznego. To brzmi dumnie. Lema mieszka ze szczurem imieniem Miszka. Uroczy zwierz. Jego światem jest fotel i umieszczona tam pod stertą kocy klatka. Nie schodzi na ziemię. Wsuwa solone paluszki i spaceruje po warstwach kocy. Gdy pojawiam się w studiu, które z chęcią nazwałbym squotem, gdyby nie było wynajmowane za prawdziwe pieniądze, Svetlo z ziomkiem smażą lolki. Gość w dom, bóg w dom, a żem głodzien, to po kolejce jestem miękki jak prezydent Słupska. Jak mu tam? No to właśnie on. Lema zaraz ma dzień próbny w lokalnym studiu tatuażu. Jeszcze przed idziemy na piwo. Ja, by napełnić żołądek i skosztować nowości zamawiam panierowany mózg wieprzowy. Pewnie, że da się zjeść, ale uszami z radości nie klaskałem. Paciaja straszna. Trochę o Świetle. Światle?
33g wypala w miesiąc; to równowartość 500 Lewów; tysiąc złotych miesięcznie przepuszczonych przez płuca. Wracając do mózgu. Nie polecam. Za to panierowany ozór wieprzowy to już inny gatunek literacki. Rozpływa się w ustach… 24.10.2016, Sofia
Im dalej w las, tym więcej drzew. Im dalej ku obrzeżom Thessalonik, tym więcej brudu. Hałdy śmieci, wielkie bezdomne psy i smród ich odchodów. Grecy kiedyś utonął w plastikowych kubkach po porannym frappe. Bloki, chwasty i centrum handlowe, a w nim Carrefour. Pusty. Nie licząc mnie i obsługi pusty jak studencka kieszeń. Wszystkie towary poukładane idealnie równo, światła zapalone, podłoga zmyta. Obraz idylliczny przygotowany. Brakuje tylko ludzi. Grecki Carrfour zbankrutował. Wczesnym popołudniem docieram do Litochoro. Z akcentem na pierwsze “o”. Mała górska mieścina u wejścia do kanionu Enipea. Strome, wąskie uliczki, w centrum cerkiew św. Mikołaja. Samochodów jak na lekarstwo, więc autobus zatrzymuje się na rondzie. Mój kwadrat - kreatywność na wysokim poziomie - wystrój będący połączeniem bazaru, muzeum i antykwariatu. Wszystko. Bo tak. Ale mają ciepłą wodę, wifi i czyste łóżko. Internet okazał się ważny, gdyż jednak nie wszyscy zrezygnowali z pójścia na Mytikos. Z wydarzenia, które utworzułem na couchsurfing.com powoli zmywali się Ci, zapisani na łapu-capu. Prognoza pogody wystraszyła resztę. Tylko Byul, malutka pół Brytyjka pół Koreanka, postanowiła wziąć dupę w troki i wejść na szczyt. Spotykamy się następnego dnia u wejścia do Kanionu. Jest mała jak 13 letnie dziecko chowane na polskiej kiełbasie, a zasuwa jak przecinak. Wielkie europejskie karki mogłyby jej pastować buty. Wyruszamy o 8:30. O 16:30 jesteśmy już w schronisku. -Ha! Dobre tempo! - Mówi facet z obsługi schroniska - W takim razie jutro na szczycie powinniście być w 3 godziny. No mam nadzieję! Tą informacją zrekompensował się trochę i skłonny jestem mu wybaczyć opłatę za wrzątek. Ale się jeszcze zastanowię. 0,50€ za kubek gorącej wody to trochę durnota. Tłumaczy ich fakt braku bieżącej wody pitnej. Woda w kranie pochodzi z dwóch ogromnych zbiorników typu frog tank. To deszczówka i topiony śnieg. Leżą na zewnątrz jak dwie monstrualne obżarte żaby, a pośród nich rzecz jasna bezdomne psy. . O 7:20 następnego dnia w sali kominkowej wrze. Ludzie jedzą śniadanie dąsając się pokątnie na sieczący deszcz. Co zrobisz? Nic nie zrobisz. (Złota myśl polska, autor nieznany.) W kominku huczy. Dobre miejsce po nocy w zimnym pokoju. Dzisiaj ma być pełne obłożenie. 110 osób. O 8 wciąż nikt nie planuje wyjścia. Pada. Właścicielka schroniska o usposobieniu pani z dziekanatu sprawdza prognozy pogody. Ma przestać między 10 a 14. W takim wypadku mamy szanse na wejście. Najkrótsza trasa zajmie nam 6 godzin. Zdążymy przed zmrokiem. . 8.50 Brytyjczyk Paul wybudza mnie z muzycznego letargu pośniadaniowego. Wjechało kilka numerów z “Trzecich rzeczy” i kończył się “2040” Pro3bl8mu, gdy Paul stwierdził “-It’s getting better. We can go.” Szybkie pakowando i po 1,5h docieramy do początku szlaku trudnego. Odnajduje go Buyl idąc na stronę. Z głową w wiadrze pełnym mleka widzielibyśmy więcej, ale myślę: “Dobra Zeus, wystukakaj się z tych chmur, żebyś mi nie zawracał nimi gitary jak będę na szczycie.” Przyklejeni do stromych ścian człapiemy krok za krokiem, powoli, bo śliskie po porannym deszczu skały nie przebaczą. Wiatr wieje najbardziej w wąskich pęknięciach grubej ściany. Napęd na cztery od początku. Odrywam jedną kończynę, gdy pozostałe złapią solidny kontakt. Wiem, że na szczycie są zdjęcia tych, ktorym sie dosłownie powineła noga, a ja mimo gwiazdorskich zapędów nie mam zamiaru trafić do tej mrocznej alei gwiazd. Nie trzeba się uczuć wspinaczki, by radzić sobie przy wielkiej przepaści. Ciało automatycznie przywiera do ostro nachylonej powierzchni, tyłek nie wystaje, palce wynajdują każdą szczeline, jakby robiłybto od lat. Nogi twardo wpijają się w każdy sensowny stopień i tak mija metr za metrem, aż w końcu docieramy na szczyt. Gęba cieszy mi się jakbym dostał 0,7 i szaszłyk. Ostatnie metry towarzyszył mi dźwięk jakby małych kastanietów. To kolana. Wieczorem wjedzie Voltaren, w końcu 2917m npm to nie w rurkę pierdział. Nie w kij dmuchał. Nie przelewajki. Ale wracając. Zeus się spisał i wysprzątał chatę. Pewnie Hera go pogoniła. “Zostaw na chwilę te pioruny do jasnej cholery! Nie tu! Wstaw je do stojaka na parasole! I zmiataj, goście idą!” Ani chmurki. Złoty chłopak. Ani mgiełki, a widok podany jak na talerzu. Setki kilometrów w każdą stronę. Szczyty, poniżej lasy, a na samym dnie morze chmur. Setki metrów w dół, ale już nic powyżej. To najwyższy szczyt Grecji oraz najwyższy w mojej kolekcji. Dobrze, że mam uszy, bo uśmiech zawinąłby mi się dookoła czosnku. A jak wielu wie, nie wiele rzeczy cieszy mnie ot tak. Prócz 0,7 i szaszłyka. Albo, gdy ktoś się spontanicznie wypieprzy. Po 20 minutach napawania się, schodzimy. Jednak najpierw puszczamy kolejnego amatora wspinaczki. Patrzy z uśmiechem i tako rzecze po angielsku spoglądajac na mnie z uśmiechem kogoś kto właśnie wszedł na szczyt Olimpu: - No cześć, ty musisz być Zeus? -Tak, ale właśnie wychodzę. Dbaj o chatę. Thessaloniki, 19.10.2016
Spokojny hostel jest jak jednorożec. Chodzą o nim szerokie słuchy, ale tak naprawdę nikt go nie widział i nie wiadomo czy naprawdę istnieje. Otóż Thesshostel jest takim jednorożcem. I ja go okiełznałem. Cudo. W jednorożcu mieszkam z Arabem. Nie pije alko. Nie imprezuje. Pewny spokój. Przyjechał na wolontariat. Pomaga uchodźcom tłumacząc arabski na angielski u dentysty. Spotykam się tu z Camilą z Hiszpanii. Ona i 2 inne osoby mieli mi towarzyszyć w drodze na Mytikos. Wszystkich przestraszyły złe warunki pogodowe. W rozmowie zauważam jak podobna jest do wszystkich Hiszpanów jakich poznałem w życiu. Pytam więc, czy jej zdaniem Polacy też mają takie cechy wspólne. - Tak, macie. Jesteście mało ekspresyjni na początku. Nie zostawiacie po sobie nieporządku. Wiesz, jak to krzesło, które zasunąłeś w kawiarni. Jesteście też perfekcjonistami. Miałam polskiego znajomego, który mówiąc po angielsku wciąż sam się poprawiał. Potem idę do Vasilija Karakostasa. To Couchsurfer, który pozwolił mi wysłać do swojego sklepu moje rzeczy górskie. “It’s nothing” - mówi, a dla mnie to ogromna pomoc. Vasilij planuje w przyszłym roku zamknąć swój sklep na 3 miesiące i pojechać z żoną na międzynarodową przejażdżkę rowerem. Ona nie przepada za spaniem na dziko, więc mają duży orzech do zgryzienia. Jutro ruszam się z Thessalonik - miasta bezdomnych psów, kotów i ludzi. Krzywych chodników i wszechobecnych prac archeologicznych. Z miasta, gdzie fastfood jest dobry, a na przejściu dla pieszych oczy dookoła nawet, gdy błyszczy zielone. Jadę do Litochoro. Nie stopem. Autobusem. W sobotę chcę wejść na Mytikos. Celowo używam słowa wejść, nie zaś jak w światku alpinistycznym zdobyć czy zaatakować, gdyż to ani kobieta czy nowa ziemia, ani wroga armia. To góra na którą wejdę. Problem w tym, że Bogowie wcale mnie tam nie chcą. W całym tygodniu pojawiały się w tamtym regionie PRZELOTNE OPADY, zaś w moim dniu szczytowym DESZCZ ma nakurwiać jak szatan. Pięknie. I tak wejdę. 12.10.2016, Lindau
Zbliża się zima. Na trasie wymarzłem jak suka bura. Sezon autostopowy dobiega końca. Dobrze się składa, bo coś odciska piętno na nastawieniu. Stojąc z kartonem i wyciągniętym kciukiem od jakiegoś czasu czuję się jak w kolejce do okienka na poczcie. Trochę jak pizda. Wiem, że wiele osób odwiedza Polską Pocztę z różnych przyczyn. I slowami temi nie planuję nikogo obrazić. Choć znając polską wrażliwość zaraz będę poblokowany, a za tydzień martwy. Więc do tej pory udawało mi się tłumaczyć ten środek transportu. Że to świadoma decyzja, że poznaję ludzi, że oszczędność miejsca i pieniędzy wychodzi na zdrowie też środowisku, że tak lubię. I wszystko wciąż się zgadza prócz tego, że czuję się jak powyżej. Ale to głębsza rozkimna. I należy jej dokonać na umiarkowanie-trzeźwo. Tymczasem ze Stuttgartu wypadam 200km na godzinę. W beemwicy jakiejśtam nie czuć prędkości. Przesiadka na stacji w Gruibingen. Dalej jadę z łysawym headhunterem. Co ma jedno do drugiego? #mniesmieszy By potwierdzić teorię o tym, że 80% kierowców podwożących autostopowiczów sami w przeszłości tak podróżowali poruszam temat. Facet 20 lat temu przestopował z Nowego Jorku do Vancouver. Zajeło mu to 6 miesięcy. Dziewczyna, która podwozi mnie potem na tę historię mówi tylko: “ Respect…” Słuszne podsumowanie waćpanno. Na koniec z Isny im Allgäu zabiera mnie nieco-anglojęzyczny lokals. Miał zostawić mnie przy Wagnen, dokąd zjeżdżał, ale stwierdził: “E… 10 minutes… no problem…” i zawiózł mnie do docelowego Lindau. Skubaniec. 2 tygodnie wcześniej widziałem 45-kilometrowej długości Loch Ness. Jezioro Baden ma 60. Trudno to sobie wyobrazieć? To jak z Dawidowizny do Sokółki. Jest przeogromne. Przy lekkiej mgle trudno dostrzec drugi brzeg. Dzień zamyka Beck’s Gold ze sklepu ‘wszystko za 1€’ schłodzony na oknie i pity w salonie hostelu Mietwerk. 13.10.16 Rano wybitka na wylotówkę. Po pół godzinie wychodzenia z miasta okazuje się, że brakuje wjazdu na nacjonalkę. Na szczęście mam longboard. W sumie shortboard. Ale nakurwia jak szatan. Po 10 minutach jestem tam gdzie trzeba. Najpierw podrzuca mnie kobieta, potem dla odmiany kobieta, a następnie chłopak. Już myślałem, że dzień będzie tylko damski, ale to, cytując klasyka “zakrawałoby na żart”. Student fizyki złamał passę. Jeszcze prom za 3€ i Konstancja. Gdybyście chcieli tu wpaść i skorzystać z Aqua Hostelu to tylko z imprezowym celem w Waszych pięknych rozczochranych. W pokoju mam Lucasa - Australijczyka, który od 2 miesięcy jeździ rowerem po Europie. Wieczorem wychodzi na najbę. Roberta - Niemca, wieczorem baluje, na szczęście wraca trzeźwy, bo zostawia siły na weekend. Trzech Szwajcarów, ktorzy przyjechali na imprezowy czwartek i zaczynają wieczór wódką o nazwie Trojka - okropne 20 procentowe niebieskie ścierwo, polecam tylko w przypadku zagrożenia życia. Oraz parę, którą nieumuślnie nakrywam na, taktownie rzecz ujmując, intensywnych pieszczotach na piętrowym łóżku. - You need some time guys? - Pytam spokojnie. -Huh...yeah...would be nice - odpowiada chłopak. Gdy wracam po połowie godziny już ich nie ma. Koleś wraca po 23 okazuje się, że jego matka pochodzi z Bośni, ojciec z Berlina, a on sam przez pół życia mieszkał w Północnej Karolinie z czego kilka lat spędził w armii. Kręci jointa za jointem dodając do każdego zdania “bady”, a jutro zaczyna okres próbny na stanowisku kucharza w lokalnej restauracji. Matko bosko. Mój karton z napisem “Stuttgart” jest już gotowy. Jutro 170km na północ. Jeszcze wieczorem nie wiem, że do Stuttgartu dotrę jednym autem z dwoma studentami ekonomii w 2h. Zanim to nastąpi, wyjadę na desce poza miasto. Okaże się, że chodnik kończy się dużo za wcześnie. Nie mogę iść dalej. Nie mogę tam też stać. Sytuacja patowa, do której w języku polskim można dopasować wiele gorzko-kwaśnych słów, których lepiej żeby młodzi uczyli się od rówieśników, a nie z tego tekstu. Ja mam nieco przestarzałą bazę danych i wiąż jestem fanem starego dobrego “kurwa mać”. Stuttugart nadchodzę! 11.10.2016, Stuttgart
Taki jest on, taki on jest. Stuttgart – miasto Mercedesa, ukrywania mięsa przed bogiem (Maultasche) oraz zmyślnych rozwiazań technicznych. Jak podaje jedyne właściwe źródło informacji Wikipedia: „Nigdzie w Niemczech nie jest zgłaszane więcej patentów niż w Stuttgarcie“. Tu znajdziecie Car2Go czyli ultraciche i turbomałe samochody elektryczne do wynajęcia. Masz aplikację, podchodzisz do furki, odblokowujesz i jedziesz. Koszty niewielkie, komfort poruszania się po mieście ogromny. Jest tu też kolejka zębata. Niby nic dziwnego. W górach Sowich też taka była. Jednak stuttgardzka ma dodatkowy wagon odkryty. Na rowery. Funkcjonalne i proste jak sikanie w oceanie. Jest tu też najwieksza siłownia jaką widziałem w życiu. Nie żebym odwiedził wiele z nich. Nie licząc tej w białostockim technikum elektrycznym, gdzie wraz ze współskazańcami szlifowałem młode mięśnie, to siłownia w Waterside Hotel w Peterhead była moją pierwszą w życiu. Ale dopiero Stuttgart Fit/One powaliło mnie na kolana. 3 pietra fizycznego wpierdolu różnej generacji. Wchodzisz na opaskę, przebierasz się, wybierasz rodzaj wpierdolu i otrzymujesz go na życzenie. Dla mnie los, oraz bezkompromisowa Gabriela, zgotowali BodyPump. I tu uwaga, trener się nie pojawił. Może zachorował, może zapił. Na pewno zapił. Ale, nic straconego! Bedziecie ćwiczyli przed telebimem! Rzecz jasna full pro jak to w Niemczech. Tu na wszystko jest rozwiązanie. Zawsze zmyślne. Było nas kilkoro pocących się sczczurów przed wielkim ekranem z mięśniaczkami krzyczącymi: "Jeszcze dziesięć! Cammon! Dacie radę! Lower! Yeah, that's right! Nice!“. Jakby mnie wrzucono do bajki, o której nigdy nie slyszałem. „Król Świata i magiczny telewizor“. Na dodatek wszyscy trenerzy, a było ich 5 śmiali sie jak głupi do sera. Na ćwiczenia napaleni jak szczerbaty na suchary. Ciągły uśmiech na twarzy. Radość o równych białych zębach. A ja spocony, zmachany, przeklinałem w duchu te ich uśmiechy szatańskie. Co ich tak cieszyło? Wycisk spuszczany samemu sobie? Dopiero jak skończyliśmy byłem wdzięczny i odwołałem zamach na telebim. Każdy wysiłek się przyda. Przecież ktoś musi wygrać Zimowy Bieg Wulkanów, tak? Ale tutaj zamiast kropki warto, bym przedstawił postać pewnego łyżwiarza. I nie mam na myśli dresa capce wpierdolce i w spodniach z łyżwą. Mężczyzna na oko 85 lat w skórzanych łyżwach vintage przyszedł ze znajomymi w podobnym wieku i szusował między ludźmi. W zdrowym ciele zdrowy duch. On naprawdę wygladał staro, a jeździł jak młody wilk. Zauważyć można niemałą różnice w sposobie ćwiczenia tegoż seniora i nas/ich pompujących ciężary przed telebimem na 3 piętrze siłowni. Spokój i pewność kontra krzyki i ciagła motywacja na każdym kroku. Musisz być najlepszy, dasz radę, jeszcze trochę, ciśnij, pompuj, ciśnij. A z drugiej strony: lód, łyżwy, znajomi, jazda wolna przemieszana z pocinaniem slalomowym oraz brak ciagłej motywacji. Młodzi ludzie potrzebują zapewnień o tym jacy są silni, mądrzy, i piękni. Starzy, a określenie to jest tu pozbawione pejoratywnego nasycenia, już wiedzą, że to wszystko chuj. A to czego im potrzeba to ruch, spokój, towarzystwo i przypominanie sobie jak kiedyś pocinali na lodzie. I że jeszcze zostało w nich niemało wigoru! Podczas podróży rzeczy miłe i łatwe przeplatają się z cieżkimi komplikacjami. Jak to w życiu. Z tą różnicą, że w podróży nic nie odciąga od nich uwagi. Są nagie i podane na talerzu. Można je spokojnie analizować, gdy po to właśnie przekroczyło się próg domu w kierunku orbis exterior. I tak, w planie pierwotnym już od wczoraj miałem być w Thessalonikach, a o tej porze pewnie piłbym kawę w jednej z tych greckich kawiarenek. Niesety kontrolerzy lotów postanowili zrobić strajk i kazali mi się gonić. Lot został odwołany. Nurch pamiętają, że karma to ździra. Gabriela, która gościła mnie przed lotem rozciągnęła gościnę na kilka dni dłużej. A na dodatek zna tak historyczne hasła jak: „Gangsta, sranksta, dupanksta”. Szok. Odsyłam do lektury „Wilq Superbohater”. Kolejny przykład w koszyku „miłe i łatwe” to wizyta u polskiej rodziny K. we Fryburgu. Od miesiąca jestem w drodze i owszem spotkałem wspaniałych ludzi i jestem im wdzięczny za wszystko, ale ta niedziela była najlepsza. Już w progu powitała nas cała rodzina. Zbyszek pan domu, Dorota jego małżonka i wspaniała gospodyni oraz trójka dorosłych już dzieci wraz z jedną partnerką najstarszego z nich. Witanie w progu, już od wejścia, jest złotą tradycją polską. Gość wie, że był wyczekiwany. Miód na duszę. Tak samo żegnanie. Pożegnać muszą wszyscy. Najlepiej odprowadzaąc gości do drzwi czy bramy, gdy przyjechali autem. Teraz o posiłku. Na stół najpierw wjechał rosół. Rosół! Polskiej zupy z kury nie jadłem od miesiaca! Potem pieczona kaczka. Pogawędki, szeleszczący w tle telewizor, historie z życia i trochę alkoholu. Następnie spacer po freiburskiej starówce i wizyta w katedrze. Kraftowe piwo w lokalnej knajpie i powrot do domu na jedzenie - dla odmiany. Dużo smacznych posiłkow, śmiechy, chichy, radość i pożegnanie jak należy – cała rodzina w progu. Pocałunki, uściski dłoni, dobre słowo. Tak normalnie. Po polsku. 23.09.16, Waterside Hotel, Peterhead
Choć podróżuję aktualnie w doborowym towarzystwie Natalii zwanej Rzymkiem tekst poniższy będzie w osobie pierwszej. Niewielu to zdziwi. Egozentryzm, pozytywizm, katabolizm, eskapizm... A tekst po czasie, ale "nie bierzcie do głowy". * Stół. Na stole rozpuszczalna kawa i bułki. Na bułkach salami i humus. Obok bułek głośnik bezprzewodowy. Kolor głośnika: różowy. “Podłączę się. Dawno nie słuchałem muzyki”. Kombinuję, majstruję, podłączam się. W końcu się udaje. Ale ale. Zamiast muzyki odpalonej na telefonie z głośników wyskakuje film porno. “A! Yeah! You’re so deep…!!!!” Na mojej twarzy konsternacja - poziom tysiąc, kanapka zatrzymuje się w powietrzu, królik nie przestaje biegać między nogami. Tak, królik. Gospodarz hoduje królika. I bawi się rano pod kołdrą oglądając filmy dla dorosłych. Ktorych słuchają podróżnicy jedząc w jego salonie śniadanie. Nie mam nic przeciwko filmom porno. Każdy je ogląda. Nie każdy? Bzdura. * - Byłeś wcześniej w Aberdeen? - Nie. - Nie? Ahahahahaha!!! Będziesz miał ciekawie. Wiesz czym jest ‘doric’? Oni w Aberdeen nie mówią po angielsku. Nawet nie mówią po szkocku. Mówią w ‘doric’. To połączenie angielskiego z norweskim. - Kierowca kampera miał ze mnie ubaw jak z dziecka. Dawał jeden za drugim przykłady jak inaczej od angielskiego brzmi język z Aberdeen. Potem w “Old Blackfriars” widziałem na ścianie tłumaczenie zwrotów z jednego języka na drugi. Dla turystów. Nie zrobiłem zdjęcia. Stek był zbyt dobry. Po kolacji długi spacer na Mortimer Drive 15. Po drodze spotkanie z gospodarzem. Hasan mówi o wifi i cieście jabłkowym. Wróci rano. Do tej pory jego łóżko jest wolne. Jedyne łóżko w mieszkaniu. Usytuowane między wielkimi roślinami, ogromną ilością bibelotów różnej maści oraz dziesiątkami książek w języku arabskim. Do biblioteczki zaliczyć należy kilka wydań Koranu. -I left an apple pie for you. Enjoy! - Rzucił przez ramię na ulicy lecąc do pracy w szpitalu. Rano, gdy się mijamy w drzwiach wyjaśnia, że pochodzi z Palestyny. A jutro jedzie do Rygi. Mam tam znajomego Couchsurfera, którego mu polecam. Rano marsz. Dla odmiany. Tfu! Kilka kolejnych mil. Do wylotówki na Peterhead. Wiatr. Plecak. Gęsty ruch. Dopiero za miastem zatrzymuje się kobieta z wnuczkiem. Jedzie odwiedzić syna w więzieniu. Wychodzi za tydzień. Pięć lat temu dźgnął kogoś - da się wyczytać z jej gestu, ktory pokazuje na swoim ramieniu. Nie chce powiedzieć wprost. Obok siedzi dziecko. Może syn chłopaka z więzienia. Nie wiem. Nie spytałem. Z czystej dobroci auto zatrzymuje dopiero pod Waterside Hotel. Maluch dostaje ode mnie w podziękowaniu batona w białej czekoladzie. To pierwszy prawdziwy hotel odkąd zacząłem podróżować. Prysznic, czyste łóżko, spokój i przestrzeń dla odchorowania przeziębienia. Żeby nie chorować na głodniaka w Dolphin Cafe wjeżdża Small Haddock + Scampi + Homemade Fishcake za £6,75. Tak mogę jeść. W drodze powrotnej do hotelu widziałem fokę. Przyglądałem się jej zahipnotyzowany jak wtedy, gdy w Zabielu po raz pierwszy zobaczyłem bobra w rowie przy straży pożarnej. Bobra widziałem z bliska. Fokę z daleka. I tylko łeb. Chyba, że to był but. Ale buty się nie ruszają. Chyba, że szkockie. Kilka rzeczy wartych odnotowania. Po pierwsze trening kickboxingu.
“Come on guys! Keep it moving! Punchin! Punchin! Punchin!” - krzyczał trener Darren. Najpierw rozgrzewka do opadania ramion. Milion powtórzeń. W tym boksowanie w górę. Jakby przeciwnik był o głowe wiekszy. Przerwa. I znow głowa niewidzialnego jest na wysokosci ramion. Potem w parach. Kopnięcia w poduszkę trzymaną przez partnera. Kopnięcie proste, z zamachem, z obrotem. Nigdy wcześniej tego nie robiłem. Ale tak jak z wakeboardem w Augustowie wystarczył rzut okiem, by powtarzać jak nowa xerokopiarka. Wieczorem pijąc piwo musiałem podłożyć poduszkę pod rękę. Dalej: uważajcie na Aerthur's Seat. Ta góra potrafi znikać. I nie, to nie ja ominąłem ją we mgle. To ona się zapadła na jeden dzień. Czaicie górę, która ukrywa się gdzieś za drzewami i chichra z jeżdżących wokół ludzi. Haha. Widzę to. W sensie dowcip widzę. Góry nie widziałem. Widziałem za to fish&chips na plaży w Portobello. Przesztos. Polecam. Król Świata. Polecam też edynburski ogród botaniczny. I nie polecam tamtejszej osy, która postanowiła zawitać do kieszeni moich spodni. Na szczęście użądliła mnie w palec zwany kciukiem. Kamień z serca. Polecam też Pentland Hills Regional Park oraz Bonaly reservoir. Gdy się spaceruje po górach kilka godzin, zdobędzie się kilka wzgórz, a potem rozbije namiot między lasem, a wodą dzień jest bardzo długi. Gdy wciąż jesteśmy sam na sam ze sobą i godzina za godziną z myślami czas mija wolno, słońce zachodzi powoli i czuć każdy etap spadającej temperatury. Tylko lolek znika w mgnieniu oka i puszka fasoli na ogniu dochodzi wyjątkowo szybko. Ale to dobrze. Coś musi równoważyć opieszałość takiego dnia. Pozdrawiam. Elo. Siema. |
SubscriptionArchives
September 2016
Here you can subscribe
to our blog by entering your e-mail adress below. Please remember to click on confirmation link that will arrive to your mailbox (make sure it didn't end up in spam). Old blogYou can visit our old travel blog HERE. |
|