24.10.2016, Sofia
Im dalej w las, tym więcej drzew. Im dalej ku obrzeżom Thessalonik, tym więcej brudu. Hałdy śmieci, wielkie bezdomne psy i smród ich odchodów. Grecy kiedyś utonął w plastikowych kubkach po porannym frappe. Bloki, chwasty i centrum handlowe, a w nim Carrefour. Pusty. Nie licząc mnie i obsługi pusty jak studencka kieszeń. Wszystkie towary poukładane idealnie równo, światła zapalone, podłoga zmyta. Obraz idylliczny przygotowany. Brakuje tylko ludzi. Grecki Carrfour zbankrutował.
Wczesnym popołudniem docieram do Litochoro. Z akcentem na pierwsze “o”. Mała górska mieścina u wejścia do kanionu Enipea. Strome, wąskie uliczki, w centrum cerkiew św. Mikołaja. Samochodów jak na lekarstwo, więc autobus zatrzymuje się na rondzie. Mój kwadrat - kreatywność na wysokim poziomie - wystrój będący połączeniem bazaru, muzeum i antykwariatu. Wszystko. Bo tak. Ale mają ciepłą wodę, wifi i czyste łóżko. Internet okazał się ważny, gdyż jednak nie wszyscy zrezygnowali z pójścia na Mytikos. Z wydarzenia, które utworzułem na couchsurfing.com powoli zmywali się Ci, zapisani na łapu-capu. Prognoza pogody wystraszyła resztę. Tylko Byul, malutka pół Brytyjka pół Koreanka, postanowiła wziąć dupę w troki i wejść na szczyt. Spotykamy się następnego dnia u wejścia do Kanionu. Jest mała jak 13 letnie dziecko chowane na polskiej kiełbasie, a zasuwa jak przecinak. Wielkie europejskie karki mogłyby jej pastować buty.
Wyruszamy o 8:30. O 16:30 jesteśmy już w schronisku. -Ha! Dobre tempo! - Mówi facet z obsługi schroniska - W takim razie jutro na szczycie powinniście być w 3 godziny.
No mam nadzieję! Tą informacją zrekompensował się trochę i skłonny jestem mu wybaczyć opłatę za wrzątek. Ale się jeszcze zastanowię. 0,50€ za kubek gorącej wody to trochę durnota. Tłumaczy ich fakt braku bieżącej wody pitnej. Woda w kranie pochodzi z dwóch ogromnych zbiorników typu frog tank. To deszczówka i topiony śnieg. Leżą na zewnątrz jak dwie monstrualne obżarte żaby, a pośród nich rzecz jasna bezdomne psy.
.
O 7:20 następnego dnia w sali kominkowej wrze. Ludzie jedzą śniadanie dąsając się pokątnie na sieczący deszcz. Co zrobisz? Nic nie zrobisz. (Złota myśl polska, autor nieznany.) W kominku huczy. Dobre miejsce po nocy w zimnym pokoju. Dzisiaj ma być pełne obłożenie. 110 osób.
O 8 wciąż nikt nie planuje wyjścia. Pada. Właścicielka schroniska o usposobieniu pani z dziekanatu sprawdza prognozy pogody. Ma przestać między 10 a 14. W takim wypadku mamy szanse na wejście. Najkrótsza trasa zajmie nam 6 godzin. Zdążymy przed zmrokiem.
.
8.50 Brytyjczyk Paul wybudza mnie z muzycznego letargu pośniadaniowego. Wjechało kilka numerów z “Trzecich rzeczy” i kończył się “2040” Pro3bl8mu, gdy Paul stwierdził
“-It’s getting better. We can go.” Szybkie pakowando i po 1,5h docieramy do początku szlaku trudnego. Odnajduje go Buyl idąc na stronę. Z głową w wiadrze pełnym mleka widzielibyśmy więcej, ale myślę: “Dobra Zeus, wystukakaj się z tych chmur, żebyś mi nie zawracał nimi gitary jak będę na szczycie.” Przyklejeni do stromych ścian człapiemy krok za krokiem, powoli, bo śliskie po porannym deszczu skały nie przebaczą. Wiatr wieje najbardziej w wąskich pęknięciach grubej ściany. Napęd na cztery od początku. Odrywam jedną kończynę, gdy pozostałe złapią solidny kontakt. Wiem, że na szczycie są zdjęcia tych, ktorym sie dosłownie powineła noga, a ja mimo gwiazdorskich zapędów nie mam zamiaru trafić do tej mrocznej alei gwiazd. Nie trzeba się uczuć wspinaczki, by radzić sobie przy wielkiej przepaści. Ciało automatycznie przywiera do ostro nachylonej powierzchni, tyłek nie wystaje, palce wynajdują każdą szczeline, jakby robiłybto od lat. Nogi twardo wpijają się w każdy sensowny stopień i tak mija metr za metrem, aż w końcu docieramy na szczyt. Gęba cieszy mi się jakbym dostał 0,7 i szaszłyk. Ostatnie metry towarzyszył mi dźwięk jakby małych kastanietów. To kolana. Wieczorem wjedzie Voltaren, w końcu 2917m npm to nie w rurkę pierdział. Nie w kij dmuchał. Nie przelewajki. Ale wracając. Zeus się spisał i wysprzątał chatę. Pewnie Hera go pogoniła. “Zostaw na chwilę te pioruny do jasnej cholery! Nie tu! Wstaw je do stojaka na parasole! I zmiataj, goście idą!” Ani chmurki. Złoty chłopak. Ani mgiełki, a widok podany jak na talerzu. Setki kilometrów w każdą stronę. Szczyty, poniżej lasy, a na samym dnie morze chmur. Setki metrów w dół, ale już nic powyżej. To najwyższy szczyt Grecji oraz najwyższy w mojej kolekcji. Dobrze, że mam uszy, bo uśmiech zawinąłby mi się dookoła czosnku. A jak wielu wie, nie wiele rzeczy cieszy mnie ot tak. Prócz 0,7 i szaszłyka. Albo, gdy ktoś się spontanicznie wypieprzy.
Po 20 minutach napawania się, schodzimy. Jednak najpierw puszczamy kolejnego amatora wspinaczki. Patrzy z uśmiechem i tako rzecze po angielsku spoglądajac na mnie z uśmiechem kogoś kto właśnie wszedł na szczyt Olimpu:
- No cześć, ty musisz być Zeus?
-Tak, ale właśnie wychodzę. Dbaj o chatę.
Im dalej w las, tym więcej drzew. Im dalej ku obrzeżom Thessalonik, tym więcej brudu. Hałdy śmieci, wielkie bezdomne psy i smród ich odchodów. Grecy kiedyś utonął w plastikowych kubkach po porannym frappe. Bloki, chwasty i centrum handlowe, a w nim Carrefour. Pusty. Nie licząc mnie i obsługi pusty jak studencka kieszeń. Wszystkie towary poukładane idealnie równo, światła zapalone, podłoga zmyta. Obraz idylliczny przygotowany. Brakuje tylko ludzi. Grecki Carrfour zbankrutował.
Wczesnym popołudniem docieram do Litochoro. Z akcentem na pierwsze “o”. Mała górska mieścina u wejścia do kanionu Enipea. Strome, wąskie uliczki, w centrum cerkiew św. Mikołaja. Samochodów jak na lekarstwo, więc autobus zatrzymuje się na rondzie. Mój kwadrat - kreatywność na wysokim poziomie - wystrój będący połączeniem bazaru, muzeum i antykwariatu. Wszystko. Bo tak. Ale mają ciepłą wodę, wifi i czyste łóżko. Internet okazał się ważny, gdyż jednak nie wszyscy zrezygnowali z pójścia na Mytikos. Z wydarzenia, które utworzułem na couchsurfing.com powoli zmywali się Ci, zapisani na łapu-capu. Prognoza pogody wystraszyła resztę. Tylko Byul, malutka pół Brytyjka pół Koreanka, postanowiła wziąć dupę w troki i wejść na szczyt. Spotykamy się następnego dnia u wejścia do Kanionu. Jest mała jak 13 letnie dziecko chowane na polskiej kiełbasie, a zasuwa jak przecinak. Wielkie europejskie karki mogłyby jej pastować buty.
Wyruszamy o 8:30. O 16:30 jesteśmy już w schronisku. -Ha! Dobre tempo! - Mówi facet z obsługi schroniska - W takim razie jutro na szczycie powinniście być w 3 godziny.
No mam nadzieję! Tą informacją zrekompensował się trochę i skłonny jestem mu wybaczyć opłatę za wrzątek. Ale się jeszcze zastanowię. 0,50€ za kubek gorącej wody to trochę durnota. Tłumaczy ich fakt braku bieżącej wody pitnej. Woda w kranie pochodzi z dwóch ogromnych zbiorników typu frog tank. To deszczówka i topiony śnieg. Leżą na zewnątrz jak dwie monstrualne obżarte żaby, a pośród nich rzecz jasna bezdomne psy.
.
O 7:20 następnego dnia w sali kominkowej wrze. Ludzie jedzą śniadanie dąsając się pokątnie na sieczący deszcz. Co zrobisz? Nic nie zrobisz. (Złota myśl polska, autor nieznany.) W kominku huczy. Dobre miejsce po nocy w zimnym pokoju. Dzisiaj ma być pełne obłożenie. 110 osób.
O 8 wciąż nikt nie planuje wyjścia. Pada. Właścicielka schroniska o usposobieniu pani z dziekanatu sprawdza prognozy pogody. Ma przestać między 10 a 14. W takim wypadku mamy szanse na wejście. Najkrótsza trasa zajmie nam 6 godzin. Zdążymy przed zmrokiem.
.
8.50 Brytyjczyk Paul wybudza mnie z muzycznego letargu pośniadaniowego. Wjechało kilka numerów z “Trzecich rzeczy” i kończył się “2040” Pro3bl8mu, gdy Paul stwierdził
“-It’s getting better. We can go.” Szybkie pakowando i po 1,5h docieramy do początku szlaku trudnego. Odnajduje go Buyl idąc na stronę. Z głową w wiadrze pełnym mleka widzielibyśmy więcej, ale myślę: “Dobra Zeus, wystukakaj się z tych chmur, żebyś mi nie zawracał nimi gitary jak będę na szczycie.” Przyklejeni do stromych ścian człapiemy krok za krokiem, powoli, bo śliskie po porannym deszczu skały nie przebaczą. Wiatr wieje najbardziej w wąskich pęknięciach grubej ściany. Napęd na cztery od początku. Odrywam jedną kończynę, gdy pozostałe złapią solidny kontakt. Wiem, że na szczycie są zdjęcia tych, ktorym sie dosłownie powineła noga, a ja mimo gwiazdorskich zapędów nie mam zamiaru trafić do tej mrocznej alei gwiazd. Nie trzeba się uczuć wspinaczki, by radzić sobie przy wielkiej przepaści. Ciało automatycznie przywiera do ostro nachylonej powierzchni, tyłek nie wystaje, palce wynajdują każdą szczeline, jakby robiłybto od lat. Nogi twardo wpijają się w każdy sensowny stopień i tak mija metr za metrem, aż w końcu docieramy na szczyt. Gęba cieszy mi się jakbym dostał 0,7 i szaszłyk. Ostatnie metry towarzyszył mi dźwięk jakby małych kastanietów. To kolana. Wieczorem wjedzie Voltaren, w końcu 2917m npm to nie w rurkę pierdział. Nie w kij dmuchał. Nie przelewajki. Ale wracając. Zeus się spisał i wysprzątał chatę. Pewnie Hera go pogoniła. “Zostaw na chwilę te pioruny do jasnej cholery! Nie tu! Wstaw je do stojaka na parasole! I zmiataj, goście idą!” Ani chmurki. Złoty chłopak. Ani mgiełki, a widok podany jak na talerzu. Setki kilometrów w każdą stronę. Szczyty, poniżej lasy, a na samym dnie morze chmur. Setki metrów w dół, ale już nic powyżej. To najwyższy szczyt Grecji oraz najwyższy w mojej kolekcji. Dobrze, że mam uszy, bo uśmiech zawinąłby mi się dookoła czosnku. A jak wielu wie, nie wiele rzeczy cieszy mnie ot tak. Prócz 0,7 i szaszłyka. Albo, gdy ktoś się spontanicznie wypieprzy.
Po 20 minutach napawania się, schodzimy. Jednak najpierw puszczamy kolejnego amatora wspinaczki. Patrzy z uśmiechem i tako rzecze po angielsku spoglądajac na mnie z uśmiechem kogoś kto właśnie wszedł na szczyt Olimpu:
- No cześć, ty musisz być Zeus?
-Tak, ale właśnie wychodzę. Dbaj o chatę.