11.10.2016, Stuttgart
Taki jest on, taki on jest. Stuttgart – miasto Mercedesa, ukrywania mięsa przed bogiem (Maultasche) oraz zmyślnych rozwiazań technicznych. Jak podaje jedyne właściwe źródło informacji Wikipedia: „Nigdzie w Niemczech nie jest zgłaszane więcej patentów niż w Stuttgarcie“. Tu znajdziecie Car2Go czyli ultraciche i turbomałe samochody elektryczne do wynajęcia. Masz aplikację, podchodzisz do furki, odblokowujesz i jedziesz. Koszty niewielkie, komfort poruszania się po mieście ogromny. Jest tu też kolejka zębata. Niby nic dziwnego. W górach Sowich też taka była. Jednak stuttgardzka ma dodatkowy wagon odkryty. Na rowery. Funkcjonalne i proste jak sikanie w oceanie. Jest tu też najwieksza siłownia jaką widziałem w życiu. Nie żebym odwiedził wiele z nich. Nie licząc tej w białostockim technikum elektrycznym, gdzie wraz ze współskazańcami szlifowałem młode mięśnie, to siłownia w Waterside Hotel w Peterhead była moją pierwszą w życiu. Ale dopiero Stuttgart Fit/One powaliło mnie na kolana. 3 pietra fizycznego wpierdolu różnej generacji. Wchodzisz na opaskę, przebierasz się, wybierasz rodzaj wpierdolu i otrzymujesz go na życzenie. Dla mnie los, oraz bezkompromisowa Gabriela, zgotowali BodyPump. I tu uwaga, trener się nie pojawił. Może zachorował, może zapił. Na pewno zapił. Ale, nic straconego! Bedziecie ćwiczyli przed telebimem! Rzecz jasna full pro jak to w Niemczech. Tu na wszystko jest rozwiązanie. Zawsze zmyślne. Było nas kilkoro pocących się sczczurów przed wielkim ekranem z mięśniaczkami krzyczącymi: "Jeszcze dziesięć! Cammon! Dacie radę! Lower! Yeah, that's right! Nice!“. Jakby mnie wrzucono do bajki, o której nigdy nie slyszałem. „Król Świata i magiczny telewizor“. Na dodatek wszyscy trenerzy, a było ich 5 śmiali sie jak głupi do sera. Na ćwiczenia napaleni jak szczerbaty na suchary. Ciągły uśmiech na twarzy. Radość o równych białych zębach. A ja spocony, zmachany, przeklinałem w duchu te ich uśmiechy szatańskie. Co ich tak cieszyło? Wycisk spuszczany samemu sobie? Dopiero jak skończyliśmy byłem wdzięczny i odwołałem zamach na telebim. Każdy wysiłek się przyda. Przecież ktoś musi wygrać Zimowy Bieg Wulkanów, tak? Ale tutaj zamiast kropki warto, bym przedstawił postać pewnego łyżwiarza. I nie mam na myśli dresa capce wpierdolce i w spodniach z łyżwą. Mężczyzna na oko 85 lat w skórzanych łyżwach vintage przyszedł ze znajomymi w podobnym wieku i szusował między ludźmi. W zdrowym ciele zdrowy duch. On naprawdę wygladał staro, a jeździł jak młody wilk. Zauważyć można niemałą różnice w sposobie ćwiczenia tegoż seniora i nas/ich pompujących ciężary przed telebimem na 3 piętrze siłowni. Spokój i pewność kontra krzyki i ciagła motywacja na każdym kroku. Musisz być najlepszy, dasz radę, jeszcze trochę, ciśnij, pompuj, ciśnij. A z drugiej strony: lód, łyżwy, znajomi, jazda wolna przemieszana z pocinaniem slalomowym oraz brak ciagłej motywacji. Młodzi ludzie potrzebują zapewnień o tym jacy są silni, mądrzy, i piękni. Starzy, a określenie to jest tu pozbawione pejoratywnego nasycenia, już wiedzą, że to wszystko chuj. A to czego im potrzeba to ruch, spokój, towarzystwo i przypominanie sobie jak kiedyś pocinali na lodzie. I że jeszcze zostało w nich niemało wigoru!
Podczas podróży rzeczy miłe i łatwe przeplatają się z cieżkimi komplikacjami. Jak to w życiu. Z tą różnicą, że w podróży nic nie odciąga od nich uwagi. Są nagie i podane na talerzu. Można je spokojnie analizować, gdy po to właśnie przekroczyło się próg domu w kierunku orbis exterior. I tak, w planie pierwotnym już od wczoraj miałem być w Thessalonikach, a o tej porze pewnie piłbym kawę w jednej z tych greckich kawiarenek. Niesety kontrolerzy lotów postanowili zrobić strajk i kazali mi się gonić. Lot został odwołany. Nurch pamiętają, że karma to ździra. Gabriela, która gościła mnie przed lotem rozciągnęła gościnę na kilka dni dłużej. A na dodatek zna tak historyczne hasła jak: „Gangsta, sranksta, dupanksta”. Szok. Odsyłam do lektury „Wilq Superbohater”. Kolejny przykład w koszyku „miłe i łatwe” to wizyta u polskiej rodziny K. we Fryburgu. Od miesiąca jestem w drodze i owszem spotkałem wspaniałych ludzi i jestem im wdzięczny za wszystko, ale ta niedziela była najlepsza. Już w progu powitała nas cała rodzina. Zbyszek pan domu, Dorota jego małżonka i wspaniała gospodyni oraz trójka dorosłych już dzieci wraz z jedną partnerką najstarszego z nich. Witanie w progu, już od wejścia, jest złotą tradycją polską. Gość wie, że był wyczekiwany. Miód na duszę. Tak samo żegnanie. Pożegnać muszą wszyscy. Najlepiej odprowadzaąc gości do drzwi czy bramy, gdy przyjechali autem. Teraz o posiłku. Na stół najpierw wjechał rosół. Rosół! Polskiej zupy z kury nie jadłem od miesiaca! Potem pieczona kaczka. Pogawędki, szeleszczący w tle telewizor, historie z życia i trochę alkoholu. Następnie spacer po freiburskiej starówce i wizyta w katedrze. Kraftowe piwo w lokalnej knajpie i powrot do domu na jedzenie - dla odmiany. Dużo smacznych posiłkow, śmiechy, chichy, radość i pożegnanie jak należy – cała rodzina w progu. Pocałunki, uściski dłoni, dobre słowo. Tak normalnie. Po polsku.
Taki jest on, taki on jest. Stuttgart – miasto Mercedesa, ukrywania mięsa przed bogiem (Maultasche) oraz zmyślnych rozwiazań technicznych. Jak podaje jedyne właściwe źródło informacji Wikipedia: „Nigdzie w Niemczech nie jest zgłaszane więcej patentów niż w Stuttgarcie“. Tu znajdziecie Car2Go czyli ultraciche i turbomałe samochody elektryczne do wynajęcia. Masz aplikację, podchodzisz do furki, odblokowujesz i jedziesz. Koszty niewielkie, komfort poruszania się po mieście ogromny. Jest tu też kolejka zębata. Niby nic dziwnego. W górach Sowich też taka była. Jednak stuttgardzka ma dodatkowy wagon odkryty. Na rowery. Funkcjonalne i proste jak sikanie w oceanie. Jest tu też najwieksza siłownia jaką widziałem w życiu. Nie żebym odwiedził wiele z nich. Nie licząc tej w białostockim technikum elektrycznym, gdzie wraz ze współskazańcami szlifowałem młode mięśnie, to siłownia w Waterside Hotel w Peterhead była moją pierwszą w życiu. Ale dopiero Stuttgart Fit/One powaliło mnie na kolana. 3 pietra fizycznego wpierdolu różnej generacji. Wchodzisz na opaskę, przebierasz się, wybierasz rodzaj wpierdolu i otrzymujesz go na życzenie. Dla mnie los, oraz bezkompromisowa Gabriela, zgotowali BodyPump. I tu uwaga, trener się nie pojawił. Może zachorował, może zapił. Na pewno zapił. Ale, nic straconego! Bedziecie ćwiczyli przed telebimem! Rzecz jasna full pro jak to w Niemczech. Tu na wszystko jest rozwiązanie. Zawsze zmyślne. Było nas kilkoro pocących się sczczurów przed wielkim ekranem z mięśniaczkami krzyczącymi: "Jeszcze dziesięć! Cammon! Dacie radę! Lower! Yeah, that's right! Nice!“. Jakby mnie wrzucono do bajki, o której nigdy nie slyszałem. „Król Świata i magiczny telewizor“. Na dodatek wszyscy trenerzy, a było ich 5 śmiali sie jak głupi do sera. Na ćwiczenia napaleni jak szczerbaty na suchary. Ciągły uśmiech na twarzy. Radość o równych białych zębach. A ja spocony, zmachany, przeklinałem w duchu te ich uśmiechy szatańskie. Co ich tak cieszyło? Wycisk spuszczany samemu sobie? Dopiero jak skończyliśmy byłem wdzięczny i odwołałem zamach na telebim. Każdy wysiłek się przyda. Przecież ktoś musi wygrać Zimowy Bieg Wulkanów, tak? Ale tutaj zamiast kropki warto, bym przedstawił postać pewnego łyżwiarza. I nie mam na myśli dresa capce wpierdolce i w spodniach z łyżwą. Mężczyzna na oko 85 lat w skórzanych łyżwach vintage przyszedł ze znajomymi w podobnym wieku i szusował między ludźmi. W zdrowym ciele zdrowy duch. On naprawdę wygladał staro, a jeździł jak młody wilk. Zauważyć można niemałą różnice w sposobie ćwiczenia tegoż seniora i nas/ich pompujących ciężary przed telebimem na 3 piętrze siłowni. Spokój i pewność kontra krzyki i ciagła motywacja na każdym kroku. Musisz być najlepszy, dasz radę, jeszcze trochę, ciśnij, pompuj, ciśnij. A z drugiej strony: lód, łyżwy, znajomi, jazda wolna przemieszana z pocinaniem slalomowym oraz brak ciagłej motywacji. Młodzi ludzie potrzebują zapewnień o tym jacy są silni, mądrzy, i piękni. Starzy, a określenie to jest tu pozbawione pejoratywnego nasycenia, już wiedzą, że to wszystko chuj. A to czego im potrzeba to ruch, spokój, towarzystwo i przypominanie sobie jak kiedyś pocinali na lodzie. I że jeszcze zostało w nich niemało wigoru!
Podczas podróży rzeczy miłe i łatwe przeplatają się z cieżkimi komplikacjami. Jak to w życiu. Z tą różnicą, że w podróży nic nie odciąga od nich uwagi. Są nagie i podane na talerzu. Można je spokojnie analizować, gdy po to właśnie przekroczyło się próg domu w kierunku orbis exterior. I tak, w planie pierwotnym już od wczoraj miałem być w Thessalonikach, a o tej porze pewnie piłbym kawę w jednej z tych greckich kawiarenek. Niesety kontrolerzy lotów postanowili zrobić strajk i kazali mi się gonić. Lot został odwołany. Nurch pamiętają, że karma to ździra. Gabriela, która gościła mnie przed lotem rozciągnęła gościnę na kilka dni dłużej. A na dodatek zna tak historyczne hasła jak: „Gangsta, sranksta, dupanksta”. Szok. Odsyłam do lektury „Wilq Superbohater”. Kolejny przykład w koszyku „miłe i łatwe” to wizyta u polskiej rodziny K. we Fryburgu. Od miesiąca jestem w drodze i owszem spotkałem wspaniałych ludzi i jestem im wdzięczny za wszystko, ale ta niedziela była najlepsza. Już w progu powitała nas cała rodzina. Zbyszek pan domu, Dorota jego małżonka i wspaniała gospodyni oraz trójka dorosłych już dzieci wraz z jedną partnerką najstarszego z nich. Witanie w progu, już od wejścia, jest złotą tradycją polską. Gość wie, że był wyczekiwany. Miód na duszę. Tak samo żegnanie. Pożegnać muszą wszyscy. Najlepiej odprowadzaąc gości do drzwi czy bramy, gdy przyjechali autem. Teraz o posiłku. Na stół najpierw wjechał rosół. Rosół! Polskiej zupy z kury nie jadłem od miesiaca! Potem pieczona kaczka. Pogawędki, szeleszczący w tle telewizor, historie z życia i trochę alkoholu. Następnie spacer po freiburskiej starówce i wizyta w katedrze. Kraftowe piwo w lokalnej knajpie i powrot do domu na jedzenie - dla odmiany. Dużo smacznych posiłkow, śmiechy, chichy, radość i pożegnanie jak należy – cała rodzina w progu. Pocałunki, uściski dłoni, dobre słowo. Tak normalnie. Po polsku.